Wyznam coś. A rzadko to robię, bo nie chodzę do spowiedzi. Nie wyznaję bowiem żadnej wiary. Nie chciałam tutaj pisać o moich krótkich wypadach do europejskich miast, bo po pierwsze – (zazwyczaj) nie ma mowy o inspirującym szoku kulturowym, po drugie – już wiele osób z Polski tam było i o nich po polsku napisało. Poza tym jeśli teraz biorę na tapetę Budapeszt, to powinnam również popełnić coś o Brukseli i Wilnie, w których byłam w 2016 roku, od kiedy wystartowałam z blogiem. A jednak coś mnie skłoniło, żeby utrwalić ten wyjazd na piśmie… Chyba chcę się podzielić tym, jaka jestem żałosna…
Wypad na chilloucie
To miał być wypad na chilloucie, czyli jedziemy bez planu. Leniwe włóczenie się po mieście, zabijanie czasu w knajpkach i spanie do późna. Zatem nie biegamy po Budapeszcie. (Czytaj: nie chodzimy warszawskim tempem na piątym biegu). Nie zwiedzamy wszystkiego must see. Nie kupujemy żadnego must have. I tak dalej.
Jednak po wylądowaniu lecimy (bo jakże inaczej, po wyjściu z samolotu nadal lecimy z rozpędu) do informacji turystycznej. Bierzemy mapki, przeglądamy przewodniki i już w pierwszej knajpie w mieście zakreślamy ołówkiem, co chcemy zobaczyć. No i nici z planu, żeby zwiedzać bez planu… Dwie wariatki, niezamężne, jedna z kotem, druga z psem. Kreślą jak głupie, wypytując kelnera, gdzie znajduje się ta hala targowa, bo strasznie je kręcą jarmarki świąteczne. Za namową tego samego pana ta, co jest na diecie, nie mogąc odmówić mu uroku, zamawia deskę pełną mięsa. Ja pierdzielę, właśnie zjadłyśmy konia…
Billboard z Georgem
W ciągu 2,5 dnia robimy 36 kilometrów na piechotę, bo przecież takie ładne miasto, że szkoda po nim jeździć metrem. Nogi trochę bolą, zwłaszcza od pokonywania schodów na wzgórzach Budy. Wszystko tu takie ładne i stare. I do siebie podobne tak, że miejsca, w których wcześniej byłyśmy, rozpoznaję tylko po billboardach: Coca-Coli, z Georgem Clooneyem itd. Nie straszna nam zimowa temperatura, porywy wiatru do 60 kilometrów na godzinę ani nawet mżawka. Zazwyczaj świeci słońce, więc baterie mamy naładowane.
Polka spaliła hotel
A jednak pod koniec każdego dnia jesteśmy totalnie wyzute z energii. Dochodzą do tego moje problemy ze spaniem. Słyszę wszystko. Hotelowe ściany są chyba z kartonu. W takim nieogarniętym stanie biorę od koleżanki grzałkę do herbaty. Włączam ją w kontakt, przypominając sobie nagle o kubku. Gdy z nim po chwili wracam, orientuję się, że grzałkę odłożyłam na bok, dokładnie na prezent, który komuś kupiłam. Trochę się zjarał. Rany, jestem nienormalna! Już widzę te napisy w węgierskim odpowiedniku CNN: „Polka spaliła hotel. Poszukiwania nadal trwają”.
Takie ładne słowo na „„K”
Po żywieniu się zupami-kremami, hamburgerami i humusem dochodzimy do wniosku, że czas skosztować węgierskiej kuchni. Wchodzimy do przypadkowej knajpki, w której dwóch starszych panów na wstępie przypomina nam, że „Polak, Węgier – dwa bratanki”, a jeden z nich – jak się okazuje: z obsługi – raczy nas polskim „kochanie”, po czym wymienia wszystkie polskie miasta, z których pochodziły jego miłości. Z racji, że często znika w kuchni, podejrzewamy, że jest nie tylko głównym kelnerem, ale także kucharzem w tym „przybytku”.
„Kochanie, mów po polsku”, „Kochanie, poczekaj”, „Kochanie, zaraz przyniosę” – nigdy z taką częstotliwością nikt nie zwracał się do mnie, używając słowa na „K”. (Innego słowo na „K” już prędzej 😉 ) Cholera, uzmysławiam sobie, że chyba w ogóle nikt nigdy tak do mnie nie mówił 😉
Skoro już jestem przy tematach gastronomicznych, wino grzane, które tu raz zamówię, będzie… białe. A w barze samotnie siedzący mężczyzna będzie sączył… colę. Uroczo!
Być w Budapeszcie i nie pójść na łaźnię
W Budapeszcie chyba wszystko powstało w XIX wieku, nawet plany łaźni Széchenyi, którą ostatecznie otwarto w 1913 roku. Wchodzimy do nich pierwszym lepszym wejściem, gdzie słyszymy, że tu kasy są już zamknięte i mamy wyjść, skręcić w lewo i wejść innymi drzwiami. Tak też robimy.
Jest godzina 18.00. Po odstaniu w kolejce do kasy wchodzimy do przebieralni. Wbijamy się w kostiumy kąpielowe, bierzemy szybki prysznic i po dorwaniu pani z obsługi pytamy, gdzie znajduje się wejście do łaźni… Nie czai. OK, w takim razie na basen… Pokazuje, że tu na zewnątrz jest właśnie basen. Pytamy, czy na pewno tylko na zewnątrz. Zapewnia, że tak. No dobra, najwyraźniej część z łaźniami została już zamknięta, więc wybiegamy na dwór.
0 stopni na dworze. Brrr… W basenie woda ma 35. Wcale nie jest na tyle ciepło, by spędzić tu parę godzin. Zostajemy więc jedną. Nawet niecałą. Ale mi zimno w uszy! „Mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia” – słyszę od koleżanki. Jaką? „Sp********** stąd”. Po wyjściu od chłopaka z obsługi dowiadujemy się, że wejście na łaźnie znajduje się z innej strony budynku i że są one czynne do 19.00. O, załapałybyśmy się, gdybyśmy tylko wiedziały… Jak miło.
Kontrolerzy i bezdomni
W drodze powrotnej kontrola biletów w metrze. Za każdym razem. Tutaj w przejściach do metra jest pełno kontrolerów i bezdomnych, którzy urządzili sobie z nich sypialnię. Wyjmuję jeden bilet z kieszeni za drugim, wszystko wymieszane z zużytymi chusteczkami do nosa. Fu. Po piątym pytaniu z serii: „This one?”, kontrolerka daje mi upragniony spokój, żegnając mnie uśmieszkiem i powtarzaniem mojej zaciętej płyty…
PRZECZYTAJ TAKŻE: 11 razy Paryżu – miasto z INNEJ perspektywy [JESIEŃ 2014]